O śmierci, dyniach i innych utrapieniach

Pisanie tego felietonu wypadło w Dzień Zaduszny, a jest on dosyć wyjątkowy. Wczoraj wróciło do naszej doliny „jesienne lato” i wszystko znowu błysnęło barwami, my zaś w samych koszulach pijemy kawę pod sosną i gawędzimy o życiu.
I o śmierci.
Dziwnie mi się rozprawia o śmierci w tak piękny, ciepły dzień; z pewną wesołością lub brawurą nawet.
Właściwie to tylko ja gadam i gadam, a mój rozmówca jakby stracił elokwencję i tylko coś tam mruknie od czasu do czasu. Nie winię go za to; rozmowy o własnej śmierci nie stoją wysoko w rankingu ulubionych tematów.

Ale kilka rzeczy musiałam powiedzieć, żeby nie było nieporozumień.
Po pierwsze, mówię, nie życzę sobie żadnego palenia zniczy czy innych wynalazków na moim grobie. Każdy potencjalny znicz (czy inny wynalazek) proszę wycenić według obowiązującego przycmentarnego kursu i wpłacić tę sumę na konto jakiegoś żywego osobnika, którego nie stać na zakup leków albo czegoś równie ważnego, na przykład jedzenia.
To samo dotyczy kwiatów, wianuszków, wstążeczek i wszelkich ozdóbek.
A kto by się poważył złożyć na mym grobie sztuczne kwiaty, tego już następnej nocy nawiedzę i ugryzę boleśnie w tyłek, jak to rozsierdzone duchy mają w zwyczaju. Pragnę być wolna od pagórków plastikowych śmieci, bo jeśli miałbyś, dobry człowieku, w taki sposób okazywać mi miłość, to lepiej, żebyś mnie wcale nie kochał.
Żądam wolności po śmierci, ot, co!

Bo w życiu z tą wolnością bywa dziwnie. Otóż każdy wyznaje wolność tak, jak ją pojmuje. A z tym pojmowaniem jest, sami wiecie, różnie.
Dla naszych biskupów najważniejsza jest wolność od wydrążonej dyni, więc na ostatni dzień października niezmiennie szykują zmasowany atak, jakiś zbiorowy egzorcyzm odprawiany na tym nieszczęsnym, pięknym warzywie.
Twierdzą oni, że przez te wydrążone, od środka podświetlone dynie może nas zaatakować jakieś zło, co jest o tyle ciekawe, że jeszcze nikt nie oskarżył dyni o molestowanie, ani o kradzież parafialnej kasy.
Dlatego to wygrażanie skórom od jarzyny jakoś mnie śmieszy i peszy, i w ogóle rozstraja.

Tym bardziej, że zupełna cisza panuje tam, gdzie najprawdziwsze, żywe i namacalne zło spaceruje tym moralistom przed samym nosem. Mówię tu o neofaszystach z całej Europy, którzy już się zmawiają na obchody Święta Niepodległości, u nas, w Warszawie. W stolicy państwa, które zostało wykrwawione przez faszystowskich bandytów, wyniszczone fizycznie, moralnie i duchowo.
I tutaj specjaliści od potwornej dyni i przyczajonego w niej szatana milczą.

Ale czy mnie to dziwi? Nie, i to jest najgorsze.
Gdy kilka lat temu hordy wyjących i rzucających petardy barbarzyńców, powiewając sztandarami, na których wypisana była „śmierć wrogom ojczyzny” zdobyły Jasną Górę, tak, wtedy jeszcze potrafiłam się zdziwić. Dziwiłam się, że nikt nie pędzi tam z egzorcyzmem.

Fakt, że ruchy neofaszystowskie w naszym kraju mają się dobrze i spraszają swoich gości na naszą imprezę jest dla mnie symbolem upadku niepodległego Ducha i Rozumu. Te dwa źródła wolności zazwyczaj umierają razem, bo jeden bez drugiego jest tylko wydmuszką.
Nie ma powodów do radości, a jeszcze mniej do dumy.

Podczas, gdy ogolone łby „białej siły” umawiają się na randkę w Warszawie, politycy uprawiają łatwiejsze dyscypliny patriotyzmu. Na przykład nurkowanie w śmietnikach:
„Wyrzucając do śmieci puste opakowania po papierosach i butelki po alkoholu, profanujemy polskie godło – uważa posłanka Małgorzata Zwiercan, która chce zmiany znaku graficznego na banderolach akcyzowych.”

Taki śmietnikowy patriotyzm jest łatwy, w odróżnieniu od znalezienia rozwiązania dla tej kwadratury koła, dzięki której z instytucji demokratycznych wolności najchętniej korzystają ci, którzy pragną demokrację uśmiercić.

Jako podsumowanie proponuję fragment dziennika Andrzeja Bobkowskiego „Szkice piórkiem”; myśli zapisane w marcu 1943 roku. (Jak to możliwe, że jego refleksje są tak aktualne? Czy nie jesteśmy zdolni do nauki nawet na błędach śmiertelnych?)

„Staram się zebrać w jedno te strzępy myśli, które nie dają mi spokoju. Wszystko buntuje się we mnie, bo wydaje mi się, że poszliśmy złą drogą i że jeżeli nie zmieni się kierunku, to przyszłość jest ciemna. François de Curel powiedział raz dowcipnie: „Natura nie ma praw. To ludzie wymyślili je dla swojej wygody”. Dowcip pozorny. Bo dziś wszyscy uginamy się pod ciężarem „praw natury” i ideologii wymyślonych i zmyślonych przez tych wszystkich, dla których człowiek, ten zwykły człowiek, stał się niewygodny. Człowiek przez wielkie „C”, to największa zawalidroga we wszystkich systemach i ideologiach. Uginamy się pod brzemieniem „praw”, „systemów” i „ideologii” zupełnie już dzisiaj fałszywych. Pędzimy jak maszynista w lokomotywie, wpatrując się jedynie w manometr i w szybkościomierz. I wzrasta tylko ciśnienie, i wzrasta tylko szybkość. Nic poza tym.”

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 44/2018

Leave a Reply