Doktor No


Bob May / CC BY-NC-SA 2.0


Nie tracąc sił na dysputy, wczołgałam się na wyprofilowane przez sadystę plastikowe krzesełko, połączone metalową rurą z innymi sadystycznymi krzesełkami, na których spoczywali moi bliźni, bracia i siostry w bólu.

Dorwałam się do prac rolnych z użyciem niebezpiecznych narzędzi (szpadel, grabie) jak wygłodniała małpa do banana. Bez rozgrzewki i bez jednej rozsądnej myśli pod czaszką. No sami powiedzcie, czy po dłuższym czasie nicnierobienia można w jedno przedpołudnie zostać rolniczką?

No i doigrałam się. Leżałam na świeżo skopanej ziemi, słoneczno bezczelnie opalało mi nos, a ja czekałam, aż zjawi się ktoś, kto mnie podniesie. Przeklęta grawitacja – myślałam w duchu filozofii nihilizmu – i jej wredne dzieci. Ból w krzyżu wykluczył wszelką aktywność, a samasobiewinność wtrąciła mnie w czeluść depresji głupotogennej. Grabie leżały zbyt daleko, żeby z  ich pomocą puknąć się w łeb, na co zresztą na to było o wiele za późno.

Nie pytajcie, jak udało mi się dotrzeć do Służby Zdrowia. To długa, skomplikowana i pełna niespodziewanych zwrotów akcji opowieść, wykraczająca poza ramy tego felietonu. Dość powiedzieć, że moje ciało zostało dostarczone przed gabinet lekarski i tam zrzucone, celem uzyskania pomocy.

Nie mogąc stać ani siedzieć, położyłam się na podłodze.
-Tu się nie kładzie – kłapnęła postać w bieli, którą w innych okolicznościach wzięłabym za wkurzonego Anioła Stróża.
– Leży to się w domu – dodała dobitnie, nie mając pewności, czy rozumiem wagę swojego występku.

Nie tracąc sił na dysputy, wczołgałam się na wyprofilowane przez sadystę plastikowe krzesełko, połączone metalową rurą z innymi sadystycznymi krzesełkami, na których spoczywali moi bliźni, bracia i siostry w bólu. Z satysfakcją ujrzałam, jak ich zbolałe oblicza rozjaśniają się radosnymi, szczerymi uśmiechami, kiedy tak patrzyli na mnie, pełznącą z wykrzywioną gębą. Jeden pan nawet prychnął śmiechem i klepnął się po udach z uciechy, a ja poczułam się wartościową częścią tej ludzkiej rodziny, której dostarczyłam tak uciesznego przedstawienia. Po twarzy ciekły mi łzy szczęścia i wzruszenia. Chyba.

– Czy mogłabym dostać trochę wody? – wydyszałam z siebie pokorną prośbę w kierunku bieli fartucha, którego zawartość patrzyła na mnie z wyraźną odrazą.
– Woda jest w łazience – odparła biel i machnęła ręką w kierunku północnym.  W tych okolicznościach równie dobrze mogła mi wskazać sąsiednią galaktykę. Z zawiścią popatrzyłam na niemowlę, pojone właśnie apetycznym soczkiem. Snułam zuchwałe plany wyrwania troskliwej mamusi tej butelki i – zanim zdążą mnie obezwładnić – wyżłopania jej do dna.

Wreszcie, po kilku stuleciach czekania, zostałam wywołana z nazwiska. Pokonanie dwóch metrów zajęło mi kolejne sto lat, więc Pan Doktor zdążył wyjść z siebie i stanąć w drzwiach.
– No! – przywitał mnie serdecznie.
– No – odpowiedziałam grzecznie, domyślając się, że to jakaś forma pozdrowienia w miejscowym dialekcie.
– Siada! – warknął miło, kiedy już dotarłam (nie pytajcie jak) do strefy jego działań. Mój wzrok tęsknie zahaczył o leżankę, ale nie ośmieliłam się sprzeciwić Czyniącemu Ulgę.

– No, więc co dziś jest?
– Czwartek? – zaryzykowałam.
Wtedy rozeźlił się na dobre, uznając słusznie, że skoro mam siłę głupio żartować z jego ciężkiej pracy, to nie powinnam zajmować czasu i przestrzeni prawdziwie cierpiącym. Wykład o brakach w moim wychowaniu zajął nam tyle czasu, że już nie bardzo mogliśmy się zająć jakimś kręgosłupem. Kiedy Pan Doktor, wyraźnie wyczerpany wysiłkiem umilkł, zużyłam resztkę sił na pilną ewakuację. Nie, żebym miała jakiś żal, broń Boże. Bardzo dobrze go rozumiałam, bo ja też nie znoszę bezczelnych, nachalnych petentów, którzy przeszkadzają mi pracować. Niektórzy wyobrażają sobie, że mogą ot, tak sobie wleźć do mojego biura, a ja mam im jeszcze mówić „dzień dobry”, albo nawet przerywać jedzenie lanczu. Najbardziej nie cierpię tych, którzy uważają, że są w potrzebie i ośmielają się czegoś ode mnie chcieć. Zresztą – podobnie jak jak ja – na ogół są sami sobie winni.

Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim 10 kwietnia 2012 / nr15

5 komentarzy

  1. Wstrząsające.
    Jeśli prawdziwe.
    Pieniądze miały iść za pacjentem, a poszły obok – lekarze wylobbowali sobie najwyższe zarobki wśród pracowników. I co ?!
    Pan Lekarz, Doktór w miasteczku.
    Fuj !

  2. E, tam, znam bardziej wstrząsające historie. Jak wycięcie jakiegoś parzystego narządu z niewłaściwej strony pacjenta. Oczywiście humor mi dopisuje, bo już nie boli:) A przy okazji, ostatnio słyszałam od bliskiej osoby historię na pozór zabawną, ale jeśli się głębiej zastanowić nad możliwymi skutkami… otóż Pan Lekarz ZASNĄŁ w trakcie wypisywania recepty. No.

  3. Oj tam, oj tam, ja onegdaj zostałem zrugany przez pewnego doktorka z pogotowia, który wezwany do mojej chorej mamy uderzył się był boleśnie w róg stołu na którym przyszło mu wypisać receptę, która to czynność wszak jest pewnym misterium a nie każdy jest odporny na ból.
    Co ten stół taki kanciasty?– zakrzyknął oburzony, a ja nie potrafiłem Mu udzielić satysfakcjonującej odpowiedzi, bo imaginujcie sobie – nie wiedziałem. Toteż i słusznie zostałem zrugany, bo brak wiedzy nie jest czymś, czym się szczycić należy.
    Szczęśliwie nie oczekiwał, że udzielę Mu pierwszej pomocy, ponieważ pogrążył bym się jeszcze bardziej. Tak po prawdzie to ręce mi się cieszyły aby mu w czymś pomóc, ale… wytrzymałem.

    Logo jako żywo przypomina mi dawny ekran startowy mojego Maczka.Tylko tamto było uśmiechnięte bardziej. 😉

  4. Miałam nieco inny obraz służby zdrowia i to zaledwie parę dni temu. Szpital, oddział pediatryczny niczym z pokazowego telewizyjnego serialu. Pielęgniarki i lekarki miłe z poczuciem humoru i na każde zawołanie małych pacjentów.
    Kilka dni obserwacji utwierdziło mnie w przekonaniu, że można stworzyć zespół o którym marzy każdy chory za takie same pieniądze jak wszędzie.

  5. Śmiać mi się chce, jak sobie pomyślę na kogo ten doktorek i ta pielęgniarka (?) trafili 🙂

Leave a Reply