Był Wielki Czwartek roku dwa tysiące piętnastego, późne popołudnie.
Już miałam pokonać ostatnie skrzyżowanie i z ulgą opuścić miasteczko Ch., wracając na swe zadupie.
Wtem ujrzałam wielką, obficie utkaną białymi różami wiązankę, sunącą chodnikiem.
Wokół powiewały ozdobne wstążki.
Wiecheć przemieszczał się ostrożnie, stąpając na krótkich nóżkach, sztukowanych srogimi obcasami.
Stuk, stuk, stuk.
Nibynóżki desperacko niosły istotę pod wiatr, na przekór padającej z nieba lodowatej mżawie.
Pogoda była naprawdę wredna.
Wiedziona wielkoczwartkowym współczuciem i miłością, zatrzymałam auto w celu niesienia pomocy.
– Ahoj tam! – wrzasnęłam, przekrzykując huraganowy wicher i ogólny przedświąteczny harmider o charakterze miejsko-wiejskim. – Szczęść Boże!
– Szczęść Boże! – odkrzyknął wiecheć. – Podwiezie mnie pod kościół?
Gigantyczny bukiet róż, zdobny wstęgami i zielonymi paprochami oddzielił się od reszty i runął na tylne siedzenia. Przy okazji rozpadł się na trzy mniejsze (ale wciąż ogromne) wiązanki.
Uwolniona spod sterty roślinności Bogumiła Pobożna wgramoliła się na przednie siedzenie, stękając i wzdychając.
– Kto umarł? – zapytałam ze współczuciem, rzucając okiem na trzy wiązanki.
– Umarł? – zdziwiła się. – A, to. To dla naszych księży, bo dziś Wielki Czwartek.
Droga pod kościół nie była długa, więc otrzymałam skondensowane wyjaśnienie: kapłanom trzeba złożyć hołd za ich trud wypasania bezbożnej trzody. Z tego tytułu tuż po uroczystej mszy odbędą się publiczne podziękowania, uroczyste mowy prozą i wierszem, połączone z obsypaniem kwiatami. Pobożna bardzo się zdziwiła, że ja tak oczywistych rzeczy nie pojmuję.
– To do kościoła uczęszcza, a tradycji nieznasie? – prychnęła wzgardliwie, gdy już wypełzła z auta, zabierając swoje przyrządy do oddawania hołdu.
– Szszszsztykurrrr – zasyczała jeszcze na koniec, ale to już nie do mnie.
To była jedynie standardowa reakcja na ból zadany różanym cierniem.
Gdy się taki bukiet nieuważnie chwyci, to można sobie napytać biedy. Poeta Rilke, gdyby żył, powiedziałby wam, jak zabójcze mogą być kolce róż.
Już miałam odjeżdżać, jak najdalej od bałwochwalstwa i tradycji zwyrodniałej we własną karykaturę, lecz ujrzałam moją przyjaciółkę Epifanię, zmierzającą do świątyni.
Przed sobą niosła… a jakże, bukiet białych róż.
Na mój widok usiłowała ukryć kwiaty za plecami, ot, jaka wstydliwa!
– Ja wiem co ty o tym pomyślisz – zawołała z daleka, najwyraźniej doznając jasnowidzenia. – Ale u nas to jest tradycja i nikt się nie wyłamie.
Z Epifanią łączy mnie długa historia żmudnej nauki tolerancji i miłości bliźniego. Ale obie wiemy, że są na tym świecie rzeczy, których tolerować nie zamierzam.
Jedną z nich jest demoralizacja księży przez zastępy egzaltowanych kobiet.
W czasie, w którym prawdziwa Tradycja nakazuje kapłanom umyć cudze stopy (męskie, nigdy damskie, przypominam), zastępy pląsających paniuś zawracają im gitarę swoimi wiechciami, rymowankami i przyśpiewkami!
Odwracają uwagę tych świętych mężów od meritum, od pokornej służby owieczkom.
I potem się dziwią, że mężowie owi nie okazują im szacunku!
Miałam ochotę przypomnieć Epifanii, że kilka dni temu uskarżała się na ogólną mizoginię Kościoła, a w szczególności na wyraźną i gorszącą niechęć do kobiet, objawianą przez pewnego księdza dziekana. Pasterz ten, skądinąd szlachetny, wyraża swój stosunek do pań na różne sposoby, czasem tylko szowinistyczne, czasem zwyczajnie chamskie.
– Poszłybyście lepić pierogi, byłby jakiś pożytek! – zawołał niedawno na widok gromadzącej się wspólnoty modlitewnej.
Epifania wciąż nie może podnieść się z tego upokorzenia.
– No i co byś mu odpowiedziała? – zapytała mnie przewrotnie.
To akurat wcale nie jest trudne.
Przypomniałabym księdzu, że oprócz lepienia pierogów kobiety pełnią wiele ważnych ról. Na przykład zapewniają mu wikt i opierunek swoim wdowim groszem.
Ale to jeszcze nie wszystko.
O wiele ważniejsze jest to, że gdyby Maria Magdalena, Joanna, Maria, matka Jakuba i Salome lepiły pierogi, to szanowny ksiądz mógłby się do dziś nie dowiedzieć, że Jezus Chrystus zmartwychwstał.
Alleluja!
Felieton został opublikowany w Tygodniku Ciechanowskim nr 14/2015