Udowodnić, że jest się kimś. Nie za bardzo jakimś, ale i nie poniżej jakości.
Cudownie wyśrodkowanym między nadętym indywidualizmem, a konformistyczną bylejakością.
Idealnie ulokowanym między własnymi nieprzerośniętymi ambicjami, a wolą i wizją przełożonego. Niespecjalnie usztywnionym, ale też nie za bardzo rozmiękczonym. Nastawionym na specjalny tryb między online a offline.
Miesiące, a nawet lata szukania pracy, jako remedium nie tylko na brak forsy, ale i na poczucie bycia odpadem radioaktywnym poza nawiasem społeczeństwa.
Ładnie przystrzyżone CV i elokwentnie napisane listy motywacyjne. Długie godziny oczekiwania na odzew w tak zwanym międzyczasie. Pobudzenie satysfakcją w przypadku bycia dostrzeżonym i nadzieją na odmianę niełatwego losu.
Błysk w oku bliskich: o, może tym razem zaskoczy.
Pstryczek przełączony natychmiastowo na tryb pragmatyczno-korporacyjny w nieco rozproszonym, humanistycznym umyśle. Narodzona nagle w transie ambicja transgresji i transformacji: z tylko humanisty na aż korporacyjne zwierzę.
Zoon corporation?
Szybkie przetasowanie dotychczasowych wartości: z tych niemodnych i zanurzonych w starożytności na te fastfoodowe i przyjemne w smaku na korporacyjnym lunchu. Pchnięcie w kierunku pragmatyzmu podczas porodu nowego, użytecznego ja.
Szkło, sterylna elegancja, moderna domagająca się szacunku, żeby nie powiedzieć: czci. Strażnik odpowiednio identyfikujący się ze swoją rolą, przyjemne maski na twarzach rekruterek. Początkowa konsternacja: gdzie powiesić płaszcz?
A zaraz potem uruchomienie domina – klocek po klocku, step by step – ujawnia się to, co wiem, a zwłaszcza to, czego nie wiem. Standardowe, wyrzeźbione zestawy pytań, przeplatane prowokacyjnymi wstawkami.
Badanie odporności kandydata na stres?
Poziomu jego asertywności?
Czy może walka z nudą rutyniarzy?
Początkowo odpowiadam w tonie perfekcjonistycznym, niczym przy recytacji Litwo, ojczyzno moja. Stopniowo, uświadamiając sobie ironiczne spojrzenia, mięknie i mój perfekcjonizm. Włącza się autoironia i dystans.
Próbuję wytrzymać w kombinezonie swojej roli – elastycznego, potencjalnie oddanego firmie pracownika, dla którego główną ambicją jest wieloletnie siedzenie na słuchawce.
Głos obronny we mnie podpowiada mi jednak:
– Wyluzuj, nie zależy od tego twoje życie. Nie pogrążaj się w pysze i pragnieniu zrobienia wspaniałego wrażenia. Nie warto.
Trochę po angielsku, trochę po komputerowemu, a trochę etyczno-humanistycznemu. Mieszanka to dość niekonwencjonalna, a jednak oczekiwana.
Mniej więcej w połowie spotkania rekruterki mają już swoje zdanie, ale ciągną swe role, z przerwą na śmiechy za ścianą, gdy samodzielnie wypełniam test z IT.
Na koniec nie podają mi ręki – to znak. Opuszczam sterylny wieżowiec, mijając salę z ludźmi przywiązanymi do zestawów słuchawkowych, spełniających życzenia Amerykanów. Raczej tu nie wrócę.
Innym razem odwiedzam starą kamienicę w centrum miasta. Pod niepozorną fasadą wypielęgnowane biuro.
I znów nie ma gdzie powiesić płaszcza.
Witają mnie ona i on.
Spojrzenia ironiczno-pragmatyczne, skądś to już znam. Wywiad pogłębiony, żeby nie powiedzieć – przewiercający.
O której wstaję?
Czy uprawiam sport i jak często?
W jaki sposób otrzymałam ostatnią pracę?
HR czy kpina w żywe oczy?
On szyderczo komentuje, chcąc uchodzić za jakiegoś. Ona milcząco potwierdza konwencję szefa swojego jedynego.
Szyderca stopniowo pozbawia mnie złudzeń, co do mojej potencjalnej tu obecności na dłużej. Celuje w odsłonięte przeze mnie obszary szczerości, a także refleksyjnej natury. Środowisko medyczne – czy ja na pewno wiem, na co się porywam? Z ulgą opuszczam niepozorną kamienicę. Raczej mnie tu nie zechcą.
Mnie zechcą…
Na jakim to dziwnym świecie żyjemy.
Haerowe maski, poszukiwanie ideału przez złotoustych rekruterów i bałwochwalcze postulaty.
I kandydat.
Człowiek słaby, jakich wiele.
Dość ubogi w kompetencje wymagane, nieopierzony w piórka efektywnej autoprezentacji i narcystycznej autoreklamy. Odporny na stres w określonych momentach, a w nieokreślonych nieodporny. Niedyspozycyjny dwadzieścia cztery/siedem/trzysta sześćdziesiąt pięć. Nieelastyczny w rozumieniu konformizmu lub donosicielstwa.
Samodzielnie myślący i krytyczny, i niestety nie bezmyślnie poddańczy.
W ciągłym biegu po medal przynależności, dowodu swojej wartości i społecznej użyteczności.
Po korzenie, zanurzenie i często upokorzenie.
Szukanie pracy to szkoła poznania: siebie samego i rynku bezwzględnego.
Cenniejsze to pierwsze, choć znacznie trudniejsze.
Ta prawda naga odwagi wymaga.
O własnej słabości, średniej przydatności, sporej zależności i w relacjach trudności.
A jednak się opłaca ta niewdzięczna praca, bo uczy pokory i przetyka pory.
To bycie wciąż w drodze i ból w lewej nodze.
To wieczne szukanie, kalorii spalanie.
Lekcja cierpliwości i asertywności.
Rozwijanie przędzy własnej ludzkiej nędzy.
W syzyfowej pracy szukania posady, uruchomić trzeba swej wiary pokłady.
Wiary w tego, co Raj otwiera – Najwyższego Rekrutera
autorką felietonu i moim miłym Gościem jest
Joanna Maria G.
Kraków, 3.03.2013
Rewelacyjnie opisana codzienność Pokolenia Kapitalistycznego Przewrotu. Pod tą ironiczną koronką groza wyautowanych, zmielonych i wyplutych. Do których też należę, choć o jedno pokolenie nazad:)
A co do meritum: ich strata, a Ciebie ( i Tobie podobnych) niech znajdzie praca, w której te potworne maski będą zbyteczne.
Niech się spełni!
Ot co. Człek czy człeczka gramotna, zmęczona kuciem wiele lat ze zrozumieniem wierzy, że teraz jest jej moment, że w końcu wszystko się przyda. A ten moment okazuje się przedłużającym się w nieskończoność czasem wysyłania setek Cefałek przez internet, zanoszenia niektórych osobiście. Czasu zdezorganizowanego, planowanego szukaniem i dowiadywaniem się i najgorsze jak dopada brak wiary, że się kiedykolwiek jakkolwiek optymalne miejsce pracy znajdzie. Jakoś to się tak czasem dzieje, u mnie było i jest podobnie.
Jak się jest przy starcie do szkół i wszędzie „z wyżu demograf.” to człowiek wie na całe życie, że nawet jak nie chce, to i tak się ściga i rywalizuje z całą masą mu podobnych, w wielu cechach i prezentacjach tych cech sprawniejszych rówieśników.
Jak jest z odpornością? Czy w ogóle na przykre sytuacje i niesprawiedliwych ludzi można się uodpornić? To tułanie się bez wiary w cośkolwiek dobrego – w pracę bez podjazdów, kąsania, donosików, wysługiwania się i własnej szamotaniny inteligenta, który ma własne zdanie na temat tego wszystkiego i emocje 🙁 No właśnie.
I w niczym nie uspokajają rozmowy z innymi ludźmi. Starsze szacowne panie, które opowiadają o swoim życiu „jak to 30 lat albo więcej przepracowały w jednym zakładzie pracy”.
Niektórym pomagają: plecy, znajomości, zakotwiczenie gdzieś z polecenia. Ale czy dziś istnieje jeszcze coś takiego jak stabilność zatrudnienia?
Czy to normalne jak opisują współcześnie, że przychodzi się do pracy i każdego dnia schizuje, czy to przypadkiem nie ostatni mój dzień tutaj i co ze mna dalej będzie?
Ty, Dżoanno masz bardzo podobne doświadczenia (a nawet imię, wiek i miejsce bycia na Ziemi). Kiedy czytałam felieton Asi (która, co z nierozsądną dumą oświadczam – moim potomstwem jedynym jest), pomyślałam, że pierwsza się odezwiesz.
Niczym się ta droga krzyżowa nie różni od mojej własnej. Wysłuchałam w życiu mnóstwa mniej i bardziej obraźliwych ocen, które dziś, z perspektywy lat i odległości uważam za najwyższej klasy komplementy (nieprzystosowana, naiwna, ekstrawagancka, impertynencka, nadęta, dewotka, idiotka, lewaczka, prawiczka, zimna suka, kastrująca suka, dupa wołowa, dupa końska, nieudacznica, oraz pierdylion temu podobnych).
Co racja, to racja:))
W poprzednim życiu byłam po drugiej stronie, może nie jako rekruter-HR-owiec, ale jako przesłuchiwacz kandydatów. Męką to była straszliwa, 90% cv na wstępie lądowało w koszu (czyli na kupce: „odpowiedzieć, że nie jesteśmy zainteresowani” – tak, stosowałam tę rzadka niezmiernie praktykę, no, ale nie miałam 5 tysi cv tylko może ze 100 czy 200). Ocena cv zajmowała może 20 sekund – bo większość była spod jednej sztancy. „Lubię wyzwania, dobrze odnajduję się w pracy w grupie, potrafię sobie radzić w pracy w warunkach stresowych” – tego rodzaju brednie. Zainteresowania wszyscy mieli takie same. Rozmowa? Przecież po 5 sekundach wiadomo, czy w ogóle warto rozmawiać. Jeśli nie było warto, kończyłam zabawę tak szybko, jak to możliwe, bo szkoda mi było czasu mojego i kandyadata. Pamiętam parę fajnych typów, które musiałam odrzucić – na przykład laskę, która w zainteresowaniach wpisała, że trenuje boks. Niestety, za słabo mówiła po angielsku, a bardzo żałowałam, bo była fantastyczna. Był też koleżka, który na samym wstępie zapytał, czemu został zaproszony na rozmowę, skoro NIE napisał, że uwielbia pracę w grupie i w stresie. Zgodnie z prawdą odpowiedziałąm, że interesują mnie jego kwalifikacje a nie masochistyczne upodobania. Został przyjęty, a kiedy się okazało, na samym wstępie jego pracy, że trzeba go zwolnić, bo projekt, do któego został zatrudniony nie wypalił, natychmiast znalazłam mu robotę u Krewnych i Znajomych. Pamiętam też takiego, który zadeklarował, że część roboty wydawałby swojemu koledze-komputerowcowi geniuszowi-socjopacie, który nie wychodzi z domu, żywi się snickersami i coca colą i tylko on jest w stanie od niego wyciągnąć zrobione rzeczy. Został przyjęty, on gadał z klientami, a socjopata wykonywał to, czego oni sobie życzyli, ten układ świetnie działał, a kiedy projekt się skończył, socjopatę umieściłam w zaprzyjaźnionej firmie, gdzie mógł pracować w nocy i miał zapewniony zapas snickersów i coca coli oraz dowóz taksówką do i z roboty, żeby nie musiał stawiac czoła światu.
Straszna nuda taka rekrutacja, a i tak najlepiej się sprawdzały osoby z polecenia znajomych znajomych (broń Boże znajomi czy rodzina, nie wolno ich zatrudniać, dla własnego dobra).
Deklarujący swe oddanie pracodawcy lecieli na wstępie. Zostawali Ci, którzy mieli coś ciekawego do powiedzenia, wszystko jedno, czego to dotyczyło. No, ale to było w innym życiu, ponad 10 lat temu, kiedy jeszcze ten przewrót był całkiem przyjemny, a znalezienie roboty o wiele łatwiejsze.
Autorce świetnego tekstu życzę tego samego, co i Ania, a z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że decyzja o pracy „na swoim” była jedną z lepszych, jakie w życiu podjęłam.
Skąd wzięło się to przeświadczenie, że kandydat/ka z niesztampowym cv lepiej rokuje do pracy?
Ktoś kto w wolnych chwilach lata na księżyc i ćwiczy capeirę, zapasy, boks zostaje zauważony i przeznaczony jako jeden jedyny do pracy za biurkiem?
Najlepszy z najlepszych.
A co tam takiego twórczego o sobie na dwóch kartkach cv można znowu wymyśleć?
Ubiegam się o pracę za biurkiem, więc spełniając kryteria piszę to,co mogę. W tym momencie to, że nie skaczę ze spadochronu (bezrobotnemu 40 tysiaków nikt nie podaruje) wrzuca mnie ręką haerowca do śmietnika.
Dlaczego ktoś, kto sprawdziłby się w pracy na tej planecie, a nie na księżycu zostaje skreślony w ciągu 20 sekund za to, że nie jest mistrzem medialnego i autoprezentacyjnego pisania?
Dzisiaj nie ceni się pracowitości, ale radzenie sobie w pisaniu wyśrubowanych aplikacji i potem granie silnego i ciekawego człowieka, którego się wymyśliło aby przejść casting. Jasne, że teraz generalizuję, ale Dorota jest kolejnym haerowcem, który pokazuje na czym polega dzisiaj ubieganie się o pracę i dlaczego faktycznie setki niewybijających się niczym szczególnym (teraz to już trudno, kogoś tam chyba czymś zaskoczyć?) kandydatów nie dostają nawet grzecznej wiadomości, że Nie, że dziękujemy.
Ważne są na nast. etapie rozmowy kwalifikacyjne? Po co? Żeby zobaczyć poziom zdolności interpersonalnych? A i tak pracę zapewnianą ma (i to z jednej firmy do drugiej) człowiek, który nie wynurza się na sytuacje nieprzyjemne i barykaduje przy pomocy orzeszków i coli? Nie deprecjonuje jego ponad przeciętnych zdolności komputerowych.
Po raz kolejny dowiaduję się, że raczej nie kumam tego świata. Chciałam i chcę mieć na chleb, a nie tytuł Najlepszego-Kandydata-Best-Ever. Pewnie dlatego czuję, że jest u mnie jak jest.
Pewnie dlatego Dorota już tego nie robi…, ale nie będę się za nią tłumaczyć:)
Dżoanno, ja też nie kumam tego świata, podobnie jak świat nie kuma mnie. Niekompatybilność wrodzona:)
Siedzę sobie w gettcie ławkowym, jak na mniejszość przystało i przędę swoje życie zwyczajne w czasie i miejscu, gdzie zwyczajność jest pogardzana.
I co z tego?
A nic.
Nie mam na chleb, ale mam… chleb.
Wszystko gra, jak nie wiem co:)))
Gdy czytam że ktoś jeszcze ma zwykłość i w zwykłości znalazł swoją niszę, to w pierwszej chwili informacja do mnie nie dociera. Za duży natłok bredni mi serwują wszędzie. Po chwili jednak 🙂 ufffff…
To nie jest trudne.
Wystarczy przebić czymś ostrym (może być papryczka czili, albo ostra samokrytyka) tę obmierzłą, pełną upiorów purchawkę, znaną jako: EGO albo SELF. Własne, nie cudze, zaznaczam:)
Chwila dezorientacji, kiedy uchodzi z niej morowe powietrze, a następnie … no właśnie, takie UFFFF…
Czyli ulga, najbadziej poszukiwany (w niewłaściwych miejscach, niestety) stan serca i umysłu.
Zwyczajność.
Pełnia życia.
Dżoanno, wystarczy 20 sekund, żeby wywalić do kosza cv, w którym ktoś opowiada brednie, jak to kocha pracę w stresie i jakie ma wspaniałe zdolności interpersonalne. Tyle samo czasu wystarczy, żeby wyłowić cv, w któym ktoś krótko i rzeczowo potrafi opisać, co do tej pory robił, bez dokładania do tego wydumanych tekstów. Tak na marginesie – cv na dwóch kartkach od razu wzbudzało podejrzenie – jest za długie, jeśli człowiek nie jest w stanie zmieścić go na jednej, najczęściej nie potrafi nazwać swoich kwalifikacji albo je po prostu wymyśla.
Napisałam też, że bardzo pilnowałam, żeby wysłać odpowiedź odmowną wszystkim tym, których cv wywaliłam do kosza, nie mówiąc już o tych, którzy zostali odrzuceni po rozmowie kwalifikacyjnej.
Rozmowa jest potrzebna, bo trzeba zobaczyć człowieka, którego chce się zatrudnić, to oczywiste. I nie chodzi tu o jego zdolności interpersonalne, cokolwiek to jest. Poza sprawdzeniem, czy nie nie nazmyślał w cv chodzi tez o to, żeby zobaczyć, czy w ogóle ma się ochotę z nim pracować, a także o to, żeby powiedzieć mu więcej o tym, na czym miałaby polegać jego praca. Nigdy od nikogo nie oczekiwałam, że będzie robił fikołki podczas tej rozmowy i starał się zrobić wrażenie – wręcz przeciwnie, takich od fikołków odrzucałam.
Co do pracowitości – hmm, dla mnie było oczywiste, że w pracy się pracuje i wypełnia swoje obowiązki, za to ludzie dostają wynagrodzenie. Jeśli nie są pracowici czyli są leniwi, to im sie dziękuje, i tyle.
Człowiek, który sie barykadował zapewne nie znalazłby zatrudnienia w typowej firmie, bo miał jakieś zaburzenia ze spektrum autyzmu, podejrzewam, że coś na kształt zespołu Aspergera i nie nadawał sie do tego, żeby go na przykład wysyłać do klienta, z którym miałby coś ustalić. Za to świetnie robił to, co do niego należało, o ile zostało mu to przekazane w odpowiedni sposób – i od tego przekazywania był jego kolega. Zresztą komputerowy świr nie pracował na etacie, czego zresztą nie chciał. Współpraca z pokręconymi komputerowcami to w ogóle osobna kwestia, czasem dośc zabawna, czasem piekelnie trudna. Trzeba ich na przykład pilnować, żeby się odżywiali czymś poza zupkami chińskimi, colą, napojami energetycznymi i słodyczami, bo w pewnym momencie po prostu wysiadają.
To, co człowiek wpisuje w cv w punkcie „zainteresowania” czy „hobby” coś jednak o nim mówi. Po setnym cv, gdzie w tym punkcie się czyta: literatura, muzyka poważna, podróże, naprawdę miłą odmianą jest cos bardziej sprecyzowanego, może być boks, a moga byc robótki ręczne czy uprawianie ogródka. Poza tym niektóre zainteresowania moga być równiez przydatne w pracy zawodowej, nawet, jeśli nie zostały ujęte w opisie kwalifikacje wymaganych na danym stanowisku. Oczywiście, to tylko taki dodatek, najważniejsze jest, rzecz jasna to, czy z cv wynika, że dany kandydat posiada umiejętności, które na jego stanowisku są potrzebne. A rozmowa służy, między innymi, do sprawdzenia, czy je faktycznie posiada czy tylko tak sobie napisał.
Dziewczynę od boksu pamietam do dziś, nie dlatego, że została wybrana z powodu owego boksu cv. Została wybrana, bo miała dokładnie pasujące do stanowiska wykształcenie i doświadczenie zawodowe – była fantastycznie wykwalifikowaną sekretarką (a to coś zupełnie innego od kogoś, kto pracuje jako sekretarka, bo nic innego nie potrafi – najczęściej nie potrafi też być sekretarką), niestety, z za słabym angielskim (za to świetnym francuskim, hiszpańskim i…czeskim). A o boksie opowiadała bardzo ciekawe rzeczy 🙂
Nie byłam nigdy HR-owcem, zajmowałam się jedynie rekrutacją ludzi do projektów, które prowadziłam, spotykałam się też z kandydatami na inne stanowiska w firmie, w któej pracowałam, bo taki był zwyczaj, że owi kandydaci spotykali się z różnymi osobami z firmy. Spotykałam się, na przykład, z kandydatami na mojego bezpośredniego przełożonego 🙂 Ale nie pracowałam w wielkiej korporacji, tylko w bardzo specyficznej, nie bardzo wielkiej firmie konsultingowej, a to jednak różnica.
Dlaczego tego już nie robię? Od czasu pożegnania z, nazwijmy to, biznesem zmieniałam zawód wiele razy. Z czasem doszłam do wniosku, że najbardziej lubię być swoim własnym szefem i podwłądnym, przynajmniej nie musze się denerwować na szefa-kretyna i głupkowatych podwładnych. A jeśli już to robię, to przed lustrem. Zbyt wiele razy widziałam w róznych miejscach wyrzucanie ludzi z pracy w ciągu 5 minut, żebym miała jakiekolwiek złudzenia co do tego, że etat daje jakąkolwiek pewnośc zatrudnienia. Znacznie bezpieczniejsze, moim zdaniem, jest zarabianie pieniędzy z kilku źródeł – jak jedno wysycha, zawsze jest inne w rezerwie. Pewnie, z okazji kryzysu wszystkie źródełka biją słabiej i odczuwam to bardzo mocno na swojej skórze. Ale i tak wolę robić „na swoim”. Chyba mam trochę tak, jak świrniety komputerowiec – też lubię pracować za barykadą, zza któej wychodze tylko czasem i w dużym stopniu na moich warunkach oraz mam znacznie mniej do czynienia z osobami, z którymi nie lubię mieć do czynienia. No, i nie cierpię wstawać rano, a „na swoim” nie musze tego robić codziennie. Dodajmy godziny zaoszczędzone na dojazdach, to też nie bez znaczenia. Prawda jest też taka, jak mi to wcześniej wiele osób mówiło, że pracując u siebie pracuje się więcej, dłużej, trudno jest oddzielić życie domowe od pracy i tak dalej. Ale – raz jeszcze – tak wolę, zresztą i tak jestem pracoholikiem 🙂
Witam serdecznie czytających i komentujących mój felieton. Cieszę się, że wywołał on dyskusję, sam temat bowiem jest rzeczywiście złożony i kontrowersyjny. Jedna sprawa to oczywiste wady pracy w korporacji oraz kryzys gospodarczy, który nie omija nikogo, a także przedmiotowe traktowanie kandydatów. Mnie też rzadko odpisywano po odrzuceniu mojej kandydatury, a nawet po obietnicy uzasadnienia odmowy – wypluli mi sztampowego maila łańcuszkowego. A przecież wolałabym wiedzieć, który klocek im nie pasował do układanki. Chociażby jak był wynik testu, nad którym ślęczałam 20 minut ! Inaczej zaczynam podejrzewać, że może synek pani Jadzi był typowany od początku. No ale rzeczywistości nie zmienimy 😉
Druga sprawa to ryzyko uzależniania swojego samopoczucia lub, co gorsza, wartości od akceptacji pań lub panów „po drugiej stronie”. To wszak ciągle tylko panowie i panie, a ich „tak” lub „nie” nie powinno mieć bałwochwalczo istotnego wpływu na jednostkę. A jednak często ma i powoduje mrowiący dyskomfort, czego przykładem są odczucia moje i Dżo-ann. Trudno zresztą nie być zrezygnowanym po wielu nieudanych podejściach lub wielu olewkach ciepłym porannym… 🙂
Myślę, że pozostaje dystans do swojej roli społecznej i nieustawanie w poszukiwaniach, przy jednoczesnym przymrużeniu oka i zaufaniu do Tego, którego akceptacja prawdziwie się liczy. I który nie spojrzy szyderczo zza swojego biurka.
Zwłaszcza, że nie siedzi za biurkiem, Ten, Który Prawdziwie Akceptuje.
To wydaje mi się kwestią najważniejszą dla zdrowia: w czyich oczach się przeglądam, kiedy szukam swojego odbicia.
Oby nigdy nie były to oczy rekrutera:))
Joanno świetnie przedstawiony problem.
Sprawa również mnie dotyczy i chociaż mnóstwo lat przepracowanych w kilkunastu różnych firmach, to o emeryturze mogę pomarzyć.
Przyzwyczaiłam się, że dzisiaj pracuję, jutro szukam pracy.
I dodam jeszcze tak w skrócie z przymrużeniem oka.
-przychodzi kandydat do prezesa banku ze stertą certyfikatów, dyplomów i innych zaświadczeń o jego zdolnościach. Prezes przegląda, uśmiecha się, gratuluje i mówi
– no wie pan, ja na emeryturę to się jeszcze nie wybieram 🙂
Strasznie mało spotyka się ludzi o których można powiedzieć: mam szczęście czuje się przez tego człowieka prawdziwe akceptowany/a. Temat pracy bardzo mocno we mnie gra.
Za mną już trochę castingów i trochę doświadczeń i czuję się zmęczona (jeżeli teraz nierzadko mam „zadyszkę” i zmęczenie sześciesięciolatka to jak ja doharuję do 67 roku życia? Gdyby tylko energia mojego biadolenia zmieniała się w przebudzenie i świadomość u ludzi…
W końcu w mojej głowie mieści się taki fantastyczny świat, w którym pracujesz, w portfelu masz za tę pracę pieniadze, każdego dnia idziesz z zaciekawieniem i energią – i niepytaniem czy wytrwasz, czy ciebie tym razem nie wywalą – a ze spokojem w sobie i poczuciem własnej efektywności. Taki świat, zupełnie nieobesrany intrygami i płaczem podkopywanych koleżanek a zwyczajnie życzliwych sobie ludzi, którym lżej ze sobą i innymi.
Bez horendalnych podatków kastracyjnych i taki, w którym cham od razu sam się naprawia i schodzi na właściwą ścieżkę funkcjonowania reszty zdrowej, myślącej i przychylnej sobie nawzajem ludzkości.
Dobre 🙂
Zawsze bawi/bawiło mnie to na rozmowach kwalifikacyjnych, że zadawacze pytań (różni, przeważnie właściciele) traktowali mnie – petenta, jakby mieli mi coś dać, za darmo.
I się zastanawiali, czy ja rzeczywiście na to zasługuję.
Znaczy się 😉 oczywiście, że nie zasługuję na tę nagrodę w postaci ciężko zapracowanych ochłapów, ale może od bidy można by mnie obdarować tym przybytkiem i łaską pana.
Szybko ich wyrywałem z tego „letargu”
Opowiedz, jak ich wyrywałeś z tego letargu, Rollins, może się czegoś dziewczyny nauczą:))
Tylko w miarę cenzuralnie, proszę!
Fajna ta dyskusja tutaj. Nie mam już czasu przeczytać wszystkiego, ale takie pytanie do Dorotki
A nie pomyślałaś, że jeżeli ktoś pisze dużo w swoim CV, to może robi to nie po to, żeby pokazać jaki to jest pracowity i jaki to z niego człowiek sukcesu, tylko, żeby taki rekruter wiedział o nim jak najwięcej i żeby mógł sobie na spokojnie przeczytać to, co go interesuje (jeśli go zainteresuje), zamiast zawracać mu głowę w czasie rekrutacji i tracić czas na opisywanie szczegółów?
Aniu, zaznaczę może od razu, że ci wyrwani z letargu nigdy mnie nie zatrudnili, więc nie wiem, czy takie rady są potrzebne Dziewczynom.
Oczywiście ja nie żałuję tego, że mnie nie zatrudnili, i właśnie kiedy wiedziałem już, że tu, czy tam i tak nie będę pracował, to po prostu mówiłem, żeby mnie tu nie traktowali jak jakiegoś żebraka, bo ja tu nie przychodzę po łaskę, żeby mi ktoś coś dał, tylko po to, żeby uczciwie zarobić na coś swoją pracą. Nikt nikomu łaski nie robi.
A, no to nie opowiadaj, posnuję sobie rozmaite domysły, od czegoż wyobraźnia:)