
Wreszcie spadł deszcz.
Zamoczyło leśną ściółkę i zapachniało grzybami.
A więc to już!
Wyrwana o świcie z ciepłego wyra poczuciem straszliwego przymusu, odziałam się w co popadło, plus kalosze. Chyłkiem wymknęłam się z domu, ruszając w stronę lasu. Przelazłam przez żywopłot, żeby nie zdradziło mnie skrzypienie furtki. Pachniało mokrą, ciepłą ziemią po wczorajszych podorywkach i świeżo ściętą trawą. Oraz wilgotnym, sosnowym lasem.
Ale ja nie miałam czasu wąchać, ani zachwycać się muślinową mgiełką nad polami. Nie teraz, pomyślałam zniecierpliwiona, że mi się jakieś piękno wplątuje w priorytety moje, od wszelkiego piękna odległe.
Zmusiłam gumiaki, żeby przestały kłapać, poruszając się krokiem baletnicy, na paluszkach. Przekradałam się krzakami, udając, że to nie ja. A wszystko w jednym celu – zmylenia sąsiada.
Z zarośli po lewej, od północnego zachodu dobiegły mnie szelesty. Kątem oka zarejestrowałam przemykający cień. Chyłkiem, a jakże. A ten charakterystyczny zestaw dźwięków – syknięcia trochę za dużych gumofilców i szelest plastikowej torebki w kieszeni portek – o, poznałabym je wszędzie. To sąsiad, bladym świtem z wyra wyrwany poczuciem straszliwego przymusu, podąża cichcem do lasu, udając, że to nie on. A wszystko to dla zmylenia mnie!
Bo sąsiad i ja mamy tę samą obsesję, która dopada nas w połowie czerwca, a opuszcza pod koniec października. Cała rzecz sprowadza się do rywalizacji o każdego grzyba, który miał pecha i wychylił za bardzo.
Mój! Ja pierwsza!
Nie dzisiaj, mruczy sąsiad pod nosem i cap!
Oboje uważamy się za najlepszych grzybiarzy na całej kuli ziemskiej, a nawet w całym zagrzybionym kosmosie.
Poza tym jednym obszarem walki o prymat, bardzo się lubimy i nawet w lesie mówimy sobie dzień dobry. Mówimy też sobie nawzajem dobrych zbiorów, ale wtedy krzyżujemy palce, bo kłamać prosto w oczy to grzech.
Największą konfuzją jest sytuacja, w której jedno z nas, idąc po śladach drugiego znajduje dorodnego grzyba. Dlatego nie można się rozpraszać, zamyślać, podziwiać przyrody, słuchać ptaków (nie mówiąc już o patrzeniu w górę, to absolutnie zakazane, bo rozdeptanie grzyba jest jeszcze gorszym wstydem, niż jego pominięcie!).
O jakiejkolwiek godzinie nie wyszłabym z domu, zawsze, ale to zawsze spotykam mojego sąsiada, podążającego w dokładnie tym samym kierunku. On ma ten sam problem ze mną. Wciąż mu włażę w drogę. Wzdychamy ciężko nad naszą krzywdą, wystękujemy to nasze dzieńdobrydobrychzbiorów (krzyżując palce) i powłócząc gumiakami ruszamy, udając, że wcale nam nie zależy, bo przyszliśmy tu na miły, poranny spacer. Tylko ślepia nam strzelają dziko, skanując i selekcjonując wszystko, co wystaje nad poziom ściółki, lub przebiegle skrywa się pod mchem.
Po kilku godzinach, w ciągu których jeszcze kilka razy wpadamy na siebie, mierząc zawistnym wzrokiem zbiory rywala, wyłaniamy się po przeciwnych stronach zagajnika, wlokąc wory pełne kurek i koźlarzy czerwonych i brązowych. Mamy mniej więcej tyle samo, jak zwykle.
Teraz następuje moment krytyczny, którego oboje się boimy i wolelibyśmy uniknąć go za wszelką cenę. Spotykamy się na polnej drodze, w połowie drogi między naszymi domami i zaczyna się!
– Dzisiaj pani kolej – sąsiad patrzy błagalnie.
– Nie ma mowy – zapieram się.
– Ale ja bardzo proszę – jęczy, kładąc swój wór grzybów na ziemi i chce uciekać. A ja robię dokładnie to samo.
– Bierz pan – warczę groźnie.
Bo, zrozumcie proszę, żadne z nas nie chce mieć już nic wspólnego z tymi grzybami. Nie będziemy ich czyścić, płukać, smażyć. A już na pewno nie będziemy ich jeść. My jesteśmy tylko maniacy zbierania.
Już można:)
Czuję ten klimat, jakbym tam była.
I masz rację zbieranie grzybów, a ich jedzenie to dwie różne sprawy. 🙂
Hm! Dziwna sprawa.
Jakiś musi być nieduży ten wasz las, skoro dwie osoby ciągle na siebie wpadają.
Albo może las jest spory, tylko to Wy tak latacie po tym lesie, jak perszingi…? 🙂
Nie możecie się jakoś podzielić”strefami wpływów”? 🙂
Ania gardząca grzybami… Coś mi tu nie gra. A co z botwinką kurkową? (inne grzyby też chyba tam można użyć).
Jeśli sąsiad nie jest wegetarianinem, to grzyby należą się raczej Tobie Aniu, skoro sąsiad też ich nie skrobie i nie smaży.
On sobie da radę, ale Ty na samym chlebie sąsiadki piekarki możesz mieć ciężko… 😉
Miłego dnia (i grzybobrania)
PS Tak mnie jeszcze zastanawia co też myśli sobie Krzysztof, gdy obudzi się z rana, wygląda przez okno, a tam Żonka skacze przez płot, niczym ninja, i przemyka ukradkiem do lasu, a z drugiej strony…
sąsiad, czyniący dokładnie te same „manewry”
Czy nie podejrzewa Was o jakieś złe intencje…? 😉
Tak, Rollins, wątek kurkowy wymaga doprecyzowania: kiedy pokazują się pierwsze kurki, żremy na potęgę (zwłaszcza, że jesteśmy wygłodzeni po zimie). No więc żremy zupy z kurkami, ryż z kurkami, kluski z kurkami, kaszę z kurkami i kartofle z – cholera jasna – kurkami. A później nasze wątroby nieśmiało ( lecz z czasem coraz śmielej) odmawiają kooperacji w tej dziedzinie. I już. Koniec pożerania grzybów. Błee. Błe.
Las jest nieduży, ale „grzybny”. Nieduży, oznacza, że można łazić kilka godzin, a nie dni:)
A sąsiad… intencje…, phi, policz sobie, razem mamy 135 lat:)
… czyli doświadczony… 😉
„My razem to, my razem tamto”, dla mnie sprawa jasna 😉
Cha, cha, doświadczony? Dawno zapomniał… , wypracował co swoje 😉
Teraz dziadek tylko popatrzeć może, o ile jeszcze widzi 🙂
A ja z innym problemem. Chociaż, czy to na prawdę mój problem? Dziś z konieczności pooglądałam trochę mózgotrzepa (telewizję znaczy) i w niezwykle ambitnym programie Dzień Dobry TVN usłyszałam, że koniecznym „must have” jest lakier w kolorze indygo, przypalonej pomarańczy czy o równie pięknie brzmiącej nazwie. A ja się pytam – co ze mną jeśli ja „nie must” i „nie have”? Jeśli nie cierpię głębokiej zieleni i pomaluję paznokcie na fioletowo lub (o zgrozo!) nie pomaluję ich w ogóle? Nie istnieję? Nie liczę się? Bo nie ten kolor? I w ogóle co to ma być „must have tego sezonu”?! Czy nie mogę sobie używać tego co mnie pasuje i co lubię? Dlaczego narzucają mi jakieś „must hevy”?!
Wiem, że kiedyś poruszyłaś temat mody, więc napisałam do Ciebie, żeby wyrzucić swoją frustrację z powodu tego, że nie mam „must hevów”. Brrr…
Rollins z Romą, Wy to tylko o jednym, jedno Wam w głowach, co? A my tu ledwo dajemy radę te grzyby wlec za sobą…
uściski!
Qulka, wyluzuj. Jeśli Ty have telewizor, to Ty must go oglądać. Jeśli Ty must go oglądać, to Ty have problem. A dla kogo Ty się chcesz liczyć? Dla telewizora????
Dla mnie się liczysz: o, Qulka wróciła:)
Qulka wróciła? To musiało Jej długo nie być, bo ja tu już trochę siedzę, ale jeszcze Jej tu nie widziałem.
Chętnie bym się wypowiedział w temacie, ale… temat niemęski, a ja nie chcę być posądzony, o niemęskość 🙂
Zapytaj Qulko Ani. Ona jest specem od lakierowania paznokci, makijażu i w ogóle… 🙂
Na pewno dużo Ci pomoże 🙂
[Dla niedomyślnych – to dowcip, z którego jestem dumny :)]
Rollins, Ty zaczynasz już felietony pisać, a nie komentarze. Lakoniczne, ale zrozumiałe. A weź zobacz (w kwestii Qulki) ile lat istnieje już ten blog. No? I co?
A co do makijażu, to już niedługo Cię zaskoczę, aż Ci żuchwa opadnie, a poczekaj. Bo, proszę Państwa, ja gwiazdom filmowom będę już niedługo i zobaczycie, ho, ho!
Oczywiście nie uszczykniesz rąbka tajemnicy kiedy będziesz gwiazdą filmową. Daj znać chociaż dzień wcześniej.
Uściski!
Aniu zjedz Snickersa, bo zaczynasz gwiazdorzyć 🙂
Domyślam się, że Pani nie w temacie, jako „nieposiadaczka” telewizora, więc spieszę z pomocą 🙂