Moja babcia zabiła dziadka?
Kilka tygodni temu napadła mnie ostra ochota na kalafiora polanego masełkiem i posypanego tartą bułeczką.
Takiego, jak latem serwowała mi Babunia w zamierzchłych latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia.
To były czasy, kiedy czekało się cierpliwie na właściwą porę roku, żeby zjeść świeże warzywo: pomidora, ogóra, rzodkiewkę.
Czy dacie wiarę, że dawno, dawno temu nie było supermarketów?
Że zimą nie było pomidorów?
Co?
Jak to się stało, że nie pomarliśmy z głodu?
Z tej tęsknoty za smakami dzieciństwa ugotowałam więc stworka, którego zapach (co kto lubi) całkiem przypominał żywego kalafiora.
Uprażyłam tartą bułeczkę i chciałam rozpuścić w niej to, co uważałam za masło.
I nastał smród…
Ohydny, odrażający, cuchnący, przeraźliwy nie do opisania smród.
Tak pachnie zdrowa żywność, kiedy poddać ją niewielkiej obróbce termicznej.
W tym wypadku margaryna o smaku masła.
Wtedy obiecałam sobie, że nigdy więcej nie wezmę do ust niczego, co ma w składzie utwardzone tłuszcze roślinne.
Ale coś się stało z moją pamięcią: tak szybko, jak wywietrzał smród w mojej kuchni, tak z mojej głowy wywietrzało podejrzenie, że smarowanie chleba cuchnącą substancją nie może być zdrowe.
Już przy następnych zakupach moja ręka – niezależnie od mojej domniemanej wolnej woli – sięgnęła po zdrową, bogatą w tłuszcze nienasycone margarynę.
Na pudełeczku aż roiło się od zapewnień o bogactwie dobroczynnych – co ja gadam, wręcz magicznych! – składników chroniących moje serce przed zawałem a mózg przed zwietrzeniem i wyparowaniem.
Nie wspominając o szczupłości, Ludziska.
Całkiem niedawno splot pewnych zdarzeń uprzytomnił mi, że od lat popełniam rozciągnięte w czasie samobójstwo: jadam produkty w których cukier zastąpiono aspartamem, a tłuszcze zwierzęce olejami roślinnymi.
Mój mózg – wyprany do białości – jak automat kieruje mnie w stronę żarcia z dopiskiem light choice, fitness, skinny i temu podobne.
Niby nie oglądam telewizji, więc nie wchłaniam oparów zidiocenia, wydzielanych przez bloki reklamowe.
Sądziłam, że odróżniam reklamę od informacji.
A jednak.
Myliłam się.
Cały czas myliłam się, ponieważ wyszłam z całkiem fałszywego założenia: jeśli coś jest trujące, to nie zostanie dopuszczone do obrotu.
Ale okazuje się.
Że.
Pierwszy lepszy paranoik ma lepszą ode mnie orientację w rzeczywistości.
Pierwszy trop podrzuciła mi Żaneta.
Z jawną zgrozą zauważyła, że słodzimy kawę aspartamem.
– Poczytaj sobie – poradziła mi. – Odechce ci się słodzików.
Wguglałam więc aspartam w Google i … w każdym razie szybko pognałam do kuchni wyrzucać, wyrzucać, wyrzucać.
Słodziki, napoje light i jogurty słodzone aspartamem.
Tak się zaczęło moje poszukiwanie informacji (w odróżnieniu od reklamy) na temat rzeczy, które wkładam do ust.
Im więcej wiem, tym większa groza mnie ogarnia.
I wściekłość.
I smutek.
Najbardziej dręczy mnie moja własna nieprzytomność i naiwność: wierząc w dobrą wolę i dobre praktyki, staję się zakładnikiem złej woli i oszustwa.
Tak jak z tą margaryną zamiast masła.
I słodzikiem zamiast cukru.
A wiecie co?
Mój Dziadziuś w wieku 79 lat był chłopem na schwał: o żelaznym zdrowiu i niespożytej energii. Wcinał sałatę z octem i skwarkami, pajdy chleba smarował smalcem, albo masłem grubo na palec. Ale Babunia – pod wpływem czytania Przyjaciółki – doszła do wniosku, że to niezdrowo, więc go z miłości wzięła na dietę margarynową.
Źle się to skończyło, Ludziska.
Ja – też z miłości – zaczęłam kupować mojemu mężowi produkty w wersji light, czyli te słodzone aspartamem. Na szczęście nie zdążyłam go zabić na śmierć.
Tylko trochę, odwracalnie.
Wiecie Ludziska, co jest najbardziej bolesne?
Wiedzieć.
Wiedza jest rzeczą straszną i dlatego najchętniej jest po prostu odrzucana (wypierana), albo poddawana w wątpliwość (zaprzeczana).
Te mechanizmy obronne – w odniesieniu do wiedzy na temat składu naszego codziennego pożywienia – chronią nas przed głodową śmiercią.
Odkąd dowiedziałam się, co – oprócz normalnych śmieci – wrzucają do kadzi z sałatkami sfrustrowani pracownicy Tesco, nie mogę zjeść niczego gotowego.
Brzydzę się.
Po pogwarkach z polskimi pracownikami chińskiej knajpy w Manchesterze czuję utrwalony wstręt do potraw przyrządzanych przez obcych ludzi. Ich szczere wyznania, jak i czym doprawiają dania dla frajerów, przyprawiły mnie swego czasu o anoreksję.
Mogłabym jeszcze długo wymieniać rzeczy, których się brzydzę, ale to wcale nie są rzeczy najbardziej trujące.
Prawdziwe trucizny wyglądają i smakują jak jedzenie.
I to jest najpodlejsze, podlejsze niż smarkanie do kaczki po pekińsku.
Dla chcących dowiedzieć się więcej:
Kiedyś na krótko w telwizji pokazała się reklama, która brzmiała tak:
„tylko masło jest naturalne, naturalnie”
Szybko ją zdjęto. Widać ci od margaryny zapłacili więcej ;). Zupełnie jak Ci piekarze,którzy prawdopodobnie wiecej „dali” księżom niż Coca-Cola ;), dlatego modlą się ciagle o chleb powszedni :):):):).
Mój dziadek wcinał posypaną solą i pieprzem słoninę z cebulą i chlebem, a ja razem z nim. Śmierdziałam zawsze jak dziecko-garus. Do dziś jednak nigdy na nic nie chorowałam, aż głupio będzie kiedyś zdrowej umierać :):):):).
No cóż Kobieta ma rację, masło prawdziwe jest zdrowsze od margaryny, poza tym słyszałam od ludzi pracujących w takiej fabryce co jest dodawane do takiej margaryny… sama jednak kupuję tę cholerną margarynę 🙁 od dzisiaj masło.
Jedzenie przetwarzane… jest najgorsze taka jest prawda, jedyne wyjście na 100% zdrowego żywienia jest wytwarzanie go samemu… niestety Miastowi nie mają takiej możliwości.
Pozdrawiam Anno 🙂
Ha! A ten właśnie link o maśle chciałam Ci wczoraj podesłać, ale jakoś mi z głowy wypadło.
Od produktów light zawsze jakoś trzymałam się z daleka. Po pierwsze–przez moich Dziadków nauczona powątpiewania w dobroć takowych lekkości. Moi Dziadkowie rzecz nazywali po imieniu–oszustwo. Śmietana, która nie jest tłusta, nie ma prawa być gęsta. Ba, nie ma prawa być śmietaną. A jeśli śmietana, która nie jest tłusta, jest gęsta, to znaczy, że została czymś zagęszczona. Takie rzeczy, jak chude (tak w owych czasach nazywano wersję light) mleko czy chudy twaróg nazywane były „komunistycznym oszustwem”. W ostateczności do spożycia nadawały się mleko i twaróg w wersji tłustej. Mam na myśli–sklepowe mleko i twaróg. Bo zwykle nabiał przywoził Pan Józef. Tłumaczyłam kiedyś program o Wietnamie, a tak dokładniej–o kuchni wietnamskiej (nie mającej nic wspólnego z tym, co podawane jest w wietnamskich budkach). Pan, który jeździł po Wietnamie i poznawał go od kuchni, zadziwiał się, co to Wietnamczycy potrafią upchnąć na jednym malutkim motorku–żonę, dwójkę dzieci, piętnaście siatek, żywą kurę, drugi motorek (wszystko to jednocześnie), a i jeszcze znajdzie się miejsce, żeby podwieźć sąsiada. No, on nie widział Pana Józefa, kiedy to podjeżdżał z dostawą. Pan Józef był rosłym Warmiakiem–wielkie, rumiane chłopisko. A jeździł malutkim motorkiem–ktoś pamięta Komarki? To i tak był postęp, bo wcześniej poruszał się skuterkiem. Przyjeżdżał do nas przez las, który zaczynał się na końcu naszej ulicy. Leśna droga prowadziła do gospodarstwa Pana Józefa–nie było to bardzo daleko, parę kilometrów, no, może z pięć. Na tylnym siedzeniu motorka wiózł żonę, obwieszoną kankami z mlekiem i śmietaną i siatkami z masłem. Myślę, że miała, jak bogini Kali, kilka par rąk. Do tego na plecach, w ogromnym plecaku (mam na myśli taki staromodny brezentowy plecak, nie żaden tam plecak na stelażu)wiozła jajka w wytłoczkach. Wypchany plecak odstawał na metr chyba. Czasem do plecaka przytroczone były jeszcze jakieś ptaszki ubite, jeszcze nieoskubane, z szyjami smętnie dyndającymi na boki. Widziałam, jak odbywało się rozładowywanie towaru. Otóż Pan Józef zsiadał pierwszy i obierał swoją żonę z tych kanek, siatek i plecaka. Ustawiał je rządkiem na murku, następnie odczepiał plecak (ewentualnie z ptaszkami). Wtedy żona Pana Józefa schodziła z siodełka, wchodziła na murek (bo, choć kobiecina była całkiem dorodna, to Panu Józefowi sięgała gdzieś tak pod pachę) i obwieszała swego męża owymi bańkami i siatkami. Na koniec montowała plecak, już bez ptaszków, bo ptaszki Pan Józef brał w garść, tak ze dwie gąski do jednej garści to spokojnie. Po załadunku towaru Pan Józef maszerował do klientów. Zaczynał od nas, jako że mieszkaliśmy naprzeciwko sklepu. Dzięki temu nigdy nie zabrakło dla nas tych dóbr wszelakich, nawet wtedy, kiedy było ich mniej–czyli wtedy, kiedy kury słabo się niosły, a mleko było dla cielaczków. Pan Józef, który bardzo lubił dzieci (swoich doczekał się bardzo późno, kiedy oboje z żoną byli tak koło czterdziestki–w owych czasach prawdziwego masła i śmietany wiek ów uznawano za późny na posiadanie potomstwa), zawsze miał dla mnie jakiś prezent–a to indycze jajko, a to gęsie czy pióro z koguciego ogona. Oczywiście, że te jajka próbowałam potem wysiadywać, obłożywszy je pierzynami i poduszkami. Po dwóch dniach (i bezsennej nocy z jajkiem w objęciach) przechodziła mi ochota na wysiedzenie sobie gąski, która chodziłaby za mną wszędzie jak piesek. I wtedy jajo lądowało w cieście drożdżowym.
Zawsze, kiedy piłam mleko, jadłam jajko czy inne nabiały dopytywałam się, czy to aby na pewno od Pana Józefa. Chyba we wczesnym dzieciństwie zostało mi wdrukowane, że masło ma być masłem, śmietana–śmietaną, a mleko–mlekiem, a nie wodą, zaprawianą, jak twierdziła moja Babcia, wapnem dla koloru. Wtedy też zapewne nabrałam podejrzliwości do produktów wysoko przetworzonych. Takie na przykład płatki kukurydziane, które pojawiły się za czasów mego dzieciństwa, długo nie zyskiwały zaufania mojej Babci. Owszem, były kupowane, ale traktowane z rezerwą. Umiałam już wtedy czytać i, czerpiąc te rewelacje z opakowania płatków, tłumaczyłam mojej Babci, że kukurydza jest zdrowa i zawiera SELEN, bez którego po prostu nie da się żyć. Moja Babcia na to prychała i wyjmowała z kredensu paczkę kaszki kukurydzianej. Uważała, że takie rozwałkowane wióry czyli płatki kukurydziane zdrowe być nie mogą. A przede wszystkim–nie mogą być smaczne. Moja Babcia znała płatki, albowiem żelazną ich rację zabierała do Polski angielska żona brata mojej Babci. Brat mojej Babci odwiedzał nas ze swoją żoną, synem, zaledwie dwa lata starszym ode mnie i siostrą swej żony. I panie zabierały ze sobą corn flakesy–no, bo co by jadły na śniadanie? To znaczy–na pierwszą wizytę zabrały. Pamiętam ich przerażenie, jak Babcia przyniosła te płatki, zalane gorącym mlekiem. GORĄCYM? Przecież płatki zalewa się zimnym mlekiem!!! Dlaczego? No, bo tak się robi i już. Szybko okazało się, dlaczego tak się robi. Bo w gorącym rozmiękają na nieapetyczną ciapę. Moja Babcia uważała jednak, że zimne mleko na śniadanie jest niezdrowe, a wręcz szkodliwe i uparcie odmawiała podawania do corn flakesów zimnego mleka. Ba, w domu moich Dziadków nie istniało mleko z lodówki. Mleko rano było „parzone” (czyli podgrzewane do momentu, kiedy niemal dochodziło do wrzenia) w wielkim garze, a następnie dzielone na mleko do spożycia tego samego dnia, wlewane do białego dzbanka z czarnymi i czerwonymi kropkami, w którym stało sobie na kredensie w kuchni, przykryte spodeczkiem, na zupę mleczną i na mleko „na zsiadłe”, rozlewane do słoiczków. Bo zsiadłe mleko musiało być ZAWSZE. Zsiadłe mleko budziło szczególną zgrozę angielskich gości. Jak można spożywać zepsute mleko?! A zepsute mleko z jakimiś liśćmi? W końcu, przełamują obrzydzenie, spróbowały owego paskudztwa czyli chłodniku z botwinką. Mało się nie porzygały, biedaczki, przy pierwszej łyżce. Przy drugiej–poczuły smak, trzecią wsunęły z ciekawością–i od tej pory, do końca ich wizyty do kolekcji słoiczków z mlekiem „na zsiadłe” dołączyły dwa następne. Tak oto brytyjskie podniebienie zostało zgwałcone przez barbarzyńskie ludy.
Kiedy dziesięć lat temu pracowałam w redakcji pisma, podobno poświęconego zdrowiu, moja koleżanka, fizjolog żywienia, wyjaśniła mi, ze nieufność mojej Babci wobec płatków była wysoce uzasadniona. Nawet te bez dodatków nie są specjalnie zdrowe, a wręcz–niezdrowe. Po pierwsze–aby te rozwałkowane miały w ogóle jakiś smak, dodaje się do nich ogromne ilości soli i cukru. Po drugie–podczas procesu produkcji czyli przetwarzania tracą większość witamin i w ogóle wartości odżywczych. Dodaje się do nich syntetyczne witaminy, jak wiadomo, w zasadzie kompletnie nieprzyswajalne. Co do komunistycznego oszustwa czyli chudego mleka–okazało się, że i tutaj moja Babcia miała rację. Mleko odtłuszczone nie tylko nie dostarcza wapnia, ale wręcz go wypłukuje z organizmu. Nabiał w wersji light? Jeśli nie ma w nim tłuszczu, to CO w nim jest? Co zawiera gęsta chuda śmietana? A, to sobie poczytajcie na etykietce, jest to nawet do wiadomości maluczkich podane. Wrażliwym oszczędzę szczegółów, jak to owe zagęstniki oblepiają kosmki jelitowe, jak duszą te dobre bakterie, które tam mieszkają (i WCALE nie trzeba ich dostarczać pijąc jakieś actimele i inne wymysły). I jak na oblepionych, zaduszonych zagęstnikami kosmkach zaczynają hulać bakterie beztlenowe. Brrr! To jest, moi Drodzy, prawdziwy horror! A już taki jogurcik „owocowy” (tak, danonki i inne bakusie, żeby dzieci miały zdrowe kości, cztery łyżeczki cukru w jednym malutkim opakowaniu)–no to po prostu noc żywych trupów, bakterie beztlenowe wpadają w ekstazę, cukrem pasione nieustająco. Tak, moja Babcia uważała jogurciki owocowe za niejadalne. „Weź sobie łyżkę dżemu do kwaśnego mleka”–mawiała, kiedy wspominałam coś o możliwości konsumpcji takowych jogurtów.
Moja redakcyjna koleżanka w ogóle była postrachem całej redakcji. Pozornie beznamiętnie objaśniała, co kryje się w produktach zakupionych w pobliskim sklepie. No, mówię Wam, paw podchodził pod gardło.
Jednym z powodów, dla których przestałam pracować w tej gazecie, był SPISEK. Otóż spisek istnieje. Nie wolno w gazetach o zdrowiu czy o małych dzieciach napisać, że jogurciki są trucizną. Że wersje light są trucizną. Że margaryna jest trucizną, a smażyć powinno się na smalcu, bo się nie pali, bo osiąga wyższą temperaturę, w której mięso od razu się „zamyka” i nie wpuszcza tłuszczu do środka. Że oleje rafinowane to trucizna, zabijająca powoli, aczkolwiek skutecznie. Dlaczego nie wolno? Bo producenci tych trucizn to nasi dobroczyńcy. No, to uznałam, że chyba wolałabym pracować w narkobiznesie–kasa lepsza i nikt nie twierdzi, że oferuje zdrowe produkty.
Ktoś ma ochotę na jogurcik? A może na soczek marchewkowy, na takiego Kubusia, na przykład? Kochani, ja WIDZIAŁAM, jak go się produkuje. Nie, nie ma w tym nic niehigienicznego. Tam jest naprawdę bardzo czysto, wręcz sterylnie. A może do tego strzelimy sobie po kawce rozpuszczalnej albo cappuccino (że co?) w proszku?
No, dzisiaj to chyba naprawdę pobiłam rekord ilości znaków w tym komentarzu 🙂 Bo, jeśli ktoś nie wie, jestem totalnym świrem. W kwestii jedzenia. Owszem, jadam parówki, składające się–tak, wiem, z czego się składają. Używam śmietany z zagęstnikami, jeśli nie mam śmietany prawdziwej. Zjem jajko fermowe. I tak dalej. Nie jestem ortorektyczką. Ale nie znoszę, kiedy ktoś próbuje mi wkręcić, że coś, co jest trutką, jest ZDROWE. I najchętniej wyrzucałabym z koszyków mam z małymi dziećmi jogurciki. Wyrywałabym jogurciki z rąk mam w parku.
Bo nienawidzę oszustwa. Wszystko jedno–komunistycznego czy kapitalistycznego. Wszelkiego.
Viktorio–100% nie jest możliwe, ale może 50%? To już będzie pięknie! Miastowi mają taką możliwość. Zacznij od NIE jedzenia i NIE kupowania pewnych rzeczy–i to już będzie pięknie. I czytaj etykietki, tam naprawdę jest dużo ciekawych informacji.
Aniu wybacz, ale normalnie lubię tę Dorotę i nawet zaczynam mieć wątpliwości, czy zaglądam tu dla Twoich tekstów czy Doroty ;). A może dla obu? W każdym razie w jakieś uzależnienie od tych Waszych znaków wpadam i w sumie ilość mnie nie przeraża, wręcz przeciwnie. Takie można powiedzieć łakomstwo czytania(skoro już przy temacie jedzenia jesteśmy). Cóż Doroto, sorki, że przy Tobie o Tobie piszę, mam nadzieję, że wybaczysz. Tym bardziej, że lubię takie wspominki dziadkowych czasów. To były jednak fajne czasy a co ciekwsze chwilami mam wrażenie, że mieliśmy tych samych dziadków (?), ale Pan Józef jednak wyprowadza mnie z błedu, bo u mnie na wsi to był tylko Józek, wiejski pijaczyna. To raczej nie ten sam. Poza tym ta śmietana, mleko, smalec to normalnie …jak deja vu ;). Pozdrawiam zdrowo „tustno i mastnie” 🙂 bez przetwarzania i ściemniania.
No, normalnie cała jestem w pąsach 🙂
Moi Dziadkowie mieszkali w mieście–a tak dokładnie–w Olsztynie, na przedmieściach, na osiedlu kilkurodzinnych domków z ogrodem. A tuż obok było jezioro (choć takie nie do kąpania się, do kąpania trzeba było przelecieć się tak z dziesięć minut) i na końcu ulicy zaczynał się las 🙂 Pan Józef dostarczał te swoje pyszności do miasta–podmiejskiego, ale jednak miasta.
A czasy? No, pewnie, że były fajne. I tę słoninę z cebulą to i ja jadałam, z razowcem z PRAWDZIWEJ piekarni (która była całkiem w mieście i po chleb jechało się tam dwa razy w tygodniu). Słoninę z cebulą zajadaliśmy zwłaszcza zimą, kiedy, jak to w latach siedemdziesiątych bywało, w ramach oszczędności na naszym osiedlu wyłączali prąd po południu. Jako że nie było tam żadnego szpitala ani innej instytucji istotnej, prądu nie było po kilka godzin. A słoninę z cebulą i razowcem najłatwiej było po ciemku, przy świetle świeczki przyrządzić 🙂
Tak teraz się zorientowałam, że wychodzi na to, że pławiliśmy się w smalcu i tłustej śmietanie. A to nieprawda–owszem, śmietana była tłusta, ale kuchnia mojej Babci była, nazwijmy to, zrównoważona, tłuste przeplatało się w niej z postnym–i chyba o to właśnie chodzi. Z tej okazji ugotowałam dziś poświąteczny postny krupniczek, z odrobiną masła jedynie :, żeby mojemu brzuszkowi dać odpocząć po świętach. Taki krupniczek, jaki gotowała moja Babcia właśnie–dobrze „wyklejony”. Krupniczek ma swój bardzo określony smak–kto nie wierzy, niech zacznie używać co najmniej połowę mniej soli. Po najdalej dwóch tygodniach poczuje smak krupniczku i innych tego rodzaju postnych, prostych dań. Też bez przetwarzania i ściemniania–TO właśnie jest jedzenie w wersji light, a nie odtłuszczony jogurt 0% tłuszczu (i 0% smaku).
Jeszcze raz za komplementy dziękuję, nadal w rumieńcach. No, co ja poradzę, Ania jak coś napisze–to jakby mi kurek ze słowami odkręcała 🙂 Bo zaraz mi się kojarzy…wszystko mi się kojarzy… 🙂
Skojarzenia to czasami przekleństwo….już tłumaczę dlaczego. Przeczytałam Twój ostatni komentarz Doroto i już sobie Ciebie wyobraziłam 🙂 z kranem zamiast ust ;). Takie zboczenie rysownicze. Mam nadzieje, że Cię tym nie urażam. To skojarzenie jest jak najbardziej pozytywne, bo z tego kraniku płyną bardzo czyste jak na moją zdolność pojmowania słowa. Niczym czysta woda, której aż chce się złapać w kubek i napić. To ja chyba poproszę Anię, coby ten kurek częściej odkręcała. A widzisz kolejne słowo – kubek. Zaraz mi się przypomina jak moja babcia doiła krowę. To był cały rytuał. Najpierw ją prawie godzinę myła wygotowaną tetrą. Tzn. wymiona jej myła a czasami i nogi, tak żeby do mleka żaden paproch nie wpadł.Mleko oczywiście było jeszcze przecedzana przez inną tetrę, której nie wolno było nikomu prócz babci dotykać. Siadała później i śpiewała jakieś religijne pieśni coś w stylu „Kiedy ranne wstają zorze”. Stałam z kubeczkiem i czekałam aż babcia przygotuje krowę i zacznie doić. Wtedy najpierw powolutku doiła mleko do mojego kubeczka. Było ciepłe i miało piankę, która zostawała mi pod nosem :). Ale numer, to ja już wiem dlaczego tak lubię piwo…skojarzenia i wspomnienia :). Pozdrawiam.
Oj tak, skojarzenia to czasem przekleństwo 🙂 Już mam następne :)Otóż krowa i kubek–kiedy wracaliśmy znad Balatonu z oglądania zaćmienia Słońca w 1999 roku (a wracaliśmy niespiesznie i nieco naokoło, zatrzymaliśmy się w Bieszczadach. Mój mąż bryknął do Warszawy po trzech dniach, a ja zostałam z moją córką na kolejne parę dni w Komańczy. Znalazłyśmy tam spanie na sianie w ogromnej stodole u niejakiego pana Bycia. My spałyśmy na pięterku po jednej stronie stodoły, a po drugiej mieszkały krowy i jakieś drobie. A tak dokładnie, to jedna krowa–Mućka i jej cielaczek, już podrośnięty. Pierwszej nocy mało nie umarłyśmy ze strachu, kiedy w sianie coś zaczęło niepokojąco szeleścić. Drżącą ręką wyjęłam ze śpiwora latarkę, świecę w kierunku szelestów–a tam oczy bazyliszka, fosforyzujące w ciemności. Okazało się, że postanowiła nam dotrzymać towarzystwa zbuntowana kura. Zbuntowana, bo, jak nam rano powiedział pan Być, kura owa zwiewała ze swej grzędy (może była kurą-mizantropem czyli mizokurą?)i szukała sobie kryjówki z dala od innych kur. Bunt polegał na tym, że nie chciała się nieść w kurniku, tylko właśnie w tych kryjówkach, podstępnie zmienianych. I tak oto, tuż koło naszych jamek w sianie, namierzyłyśmy skład jaj. Jakimś cudem nie ułożyłyśmy się na tych jajkach–aż mnie ciarki przechodzą na myśl, jak wyglądałoby czyszczenie śpiworów z jajecznicy.
Ale–wracajmy do krowy. Otóż Mućka zastępowała nam budzik. Regularnie o piątej rano najpierw muczała głęboko i melodyjnie, a następnie waliła wielką krowią kupę. Wielkość oceniałyśmy na podstawie głośności plaśnięcia i intensywności, hmm, zapachu. Chwilę później skrzypiały drzwi stodoły i pojawiała się jedna z córek pana Bycia, by wydoić Mućkę. Klepała ją w zad i mówiła: „Mućka, nastup sia”. Zarówno pan Być, jak i jego liczne dzieci mówili czystą polszczyzną–to znaczy, potrafili mówić. Ale do Mućki mówili po tamtejszemu, bo pan Być był Łemkiem, którego rodzina została stamtąd wysiedlona, po czym pan Być, już jako dorosły człowiek, powrócił do Komańczy. W każdym razie Mućka najwyraźniej była miejscowa. Posłusznie następowała się i zaczynała się akcja najpierw obmywania właśnie, a następnie dojenia. Pierwszego poranka (a byłyśmy z lekka nieprzytomne, po nocy z bazyliszkiem i pobudce z muczeniem i kupą)z lekka zdębiałyśmy, kiedy córka pana Bycia zapytała, czy kubki mamy własne. Miałyśmy, bardzo przyzwoite metalowe kubki, o pojemności pół litra każdy. Córka pana Bycia poprosiła, żebyśmy jej te kubeczki podały, żeby mogła nam mleczka nadoić. I właśnie tak, jak Babcia formic, najpierw doiła mleko do naszych kubków. Mało nie pękłyśmy za pierwszym razem, kiedy wlałyśmy w siebie po pół litra ciepłego mleka (z pianką, a jakże)! A potem zrobiło nam się tak błogo, napęczniałe od ciepłego mleka brzuszki ciążyły rozkosznie, zapadłyśmy się głębiej w sianko…i w tej niemowlęcej błogości usnęłyśmy, zanim w ogóle pomyślałyśmy o zaśnięciu.
I taki oto rytuał powtarzał się co rano: muuu, kupa, skrzypnięcie, Mućka nastup sia, dźwięk strzykającego do przygotowanych już wieczorem kubeczków mleczka, wypijanie ciepłego mleka z pianką i osuwanie się w błogość.
U pana Bycia było wiele innych specjałów–świeżo ubijanie masło, chleb na zakwasie, pieczony na liściach chrzanowych, twaróg, puszysty jak obłok, pierogi jak dłoń, które jakoś tak same wsuwały się do żołądka, a potem nie można było wstać. Ciągle pojawiało się coś nowego do jedzenia, wytwarzanego na miejscu i z własnych składników. Pan Być miał liczną gromadkę dzieci–najstarsze miało chyba z 18 lat, najmłodsza mała dziewczynka–może ze trzy. Wszystkie te dzieci pomagały w gospodarstwie i przy obsługiwaniu letników. Wszystkie były inteligentne, śliczne, wesołe i pracowite.
Mleczko wprost z udoju było przysmakiem specjalnym, tylko dla nas, bo pozostali letnicy pana Bycia spali w różnych domko-szopkach w ogrodzie i w dużym domu. A my, jako że zjawiłyśmy się znienacka i bez rezerwacji, dostałyśmy stodołę–ku naszej wielkiej radości zresztą.
No, i znowu skojarzenia! Jasne, że mnie kran zamiast ust nie uraża. Chyba dziś naprawdę mi kran wyrósł :)Wszystko przez to, ze pracować mi się nie chce!
Pozdrawiam
A wiesz, że moja babcia też robiła sama masło? Miała też wielki piec do pieczenia chleba w specjalnych koszyczkach. Chleb był okrągły. Pajdy były długie i wyginały się w moich małych dłoniach. Najlepiej smakował jeszcze ciepły posmarowany takim swojskim masłem, które się na nim topiło. Do tego właśnie to kwaśne mleko albo maślanka. Doroto mam wrażenie, że zaraz pęknie mi rura i Twój kran to będzie mały pikuś.
Aha, a może założymy kółka dziadkowych scyzoryków 😉 ?
Ośmiolatki, które codziennie piją pełnotłuste mleko ważą średnio o 4 kg mniej niż dzieci pijące je rzadko.
Picie mleka chudego lub o średniej zawartości tłuszczu nie wpływa w podobny sposób na masę ciała – wynika z badań szwedzkich.
Na dodatek Vit D przyswajana jest w organizmie tylko wtedy gdy dostarczymy odpowiednią ilość…TŁUSZCZU!
Pij mleko-TŁUSTE MLEKO!
Na zdrowie 😉
Tak wlasnie jest, Zaneto! Tluste mleko!
Cholera, klawiatura mi zwariowala!
Znak od Boga, ze mam nic juz nie pisac, w kazdzm razie na razie.
formic, z tym chlebem to pojechalas, jak takie rzeczy bedziesz opowiadac, to ja tez Ci opowiem, zobaczysz! Mam slinotok przez Ciebie!
No proszę, a ja robię komuś jakieś PIT-y i ni cholery się skupić nie mogę, za to doskonale mi tu wychodzi pitu, pitu. Do tego roześmiałam się do monitora i mój facet patrzy na mnie jakoś dziwnie. O właśnie poszedł na górę. No to pozamiatane. Zaraz sobie pomyśli, że wcale nie pracuję tylko go ściemniam. A Ty Dorota to się tak nie odgrażaj, bo ja mogę opowiedzieć coś takiego, że Ci „zawory” puszczą 🙂 i wtedy zobaczymy.
Żanet a ja wcale nie piję już mleka 🙂 nie dlatego, że tłuste, ale normalnie mi nie smakuje, podobnie jak biały ser. Przy pierwszej ciąży tak mnie odrzuciło i zostało do dziś. Jednak jak jeszcze piłam to tylko tłuste, bo miało zawsze jakby słodkawy smak. Za to od czasu do czasu kupuję na wsi ( w sprawdzonym miejscu) prawdziwą śmietanę, w której łyżka stoi. Nieraz taką śmietaną smaruję świeży chleb i posypuję cukrem jak za dawnych dziecięcych lat u moich dziadków. Normalnie po policzkach mi ścieka ta śmietana z cukrem.
I jak Dorotka, zawory jeszcze trzymają?
formic, masz na myśli zawory z opowieściami czy zawory ze ślinotokiem? Bo w kwestii ślinotoku to ja mam wprawę–inaczej przy mojej pracy ważyłabym ze sto kilo :)A zawory z opowieściami–wiesz, niektórzy tutejsi bywalcy postanowili zrzucić parę kilo, miejmy litość nad nimi i nie wywołujmy napadów wilczego głodu nazbyt aż sugestywnymi opisami.
Tym chlebem mnie jednak załatwiłaś na cacy. No, wymiękłam. Śmietana tak mnie nie rusza. W dzieciństwie to wręcz mnie odrzucała taka gęsta śmietana, no, chyba, że posypana solą, broń Boże cukrem! Choć masło na chlebku świeżym cukrem czasem sypałam, to tak.
W każdym razie po tym chlebie MUSIAŁAM wyleźć spod kołdry, gdzie wygrzewam zarazę (oraz pracuję, w każdym razie usiłuję) i powlec się na dół do kuchni.
Tak, mi też dziś pitu pitu lepiej idzie niż praca. Ciekawe, co?
Pozdrawiam
Angielska śmietana 18%- data przydatności KILKA MIESIĘCY !
Dodam że to zwykła śmietana w pojemniczku z alu wieczkiem , można sobie tylko wyobrazić co sprawia że śmietana ma taką kosmiczną datę przydatności , MASAKRA !
Małgosiu ja piję mleko ale w ograniczonych ilościach bo organizm człowieka posiadającego grupę krwi „0” (to moja), nie jest zdolny do prowadzenia właściwego metabolizmu nabiału.
Respect Doroto. Widzę, że twarda jesteś jak Roman Bratny i żadną śmietaną z cukrem Cię nie zażyję :).
Żanet, a ja mam grupę krwi A1Rh-, ciekawa jestem jak to się ma do mleka 🙂
Małgoś
Grupa A toleruje niewielkie ilości sfermentowanych produktów mlecznych, ale powinny unikać wszystkiego, co zawiera pełne mleko, a także ograniczyć konsumpcję jaj.
Kto zainteresowany tematem niech wpisze w google hasło Dieta zgodna z grupą krwi, kopalnia wiedzy, polecam 😉
Żanetko, a swoja drogą to nie wiem czy zauważyłaś, że mnie zdemaskowałaś. Hmmm trudno przecież nie będę płakała nad rozlanym mlekiem :):):):):):):)
polecam
http://www.centrumanna.pl/ (dwie dobre książki)
uczciwie gotowane i uczciwie przyprawiane potrawy
ja nie stosuje na 100% ale gdzie mogę i ile mam czasu i jest nieźle – córka wyszła z astmy, ja schudłam i mam więcej energii – i apropos energii i wyrzucania toksyn i trutek z organizmu, tzw. stary indiański sposób to po prostu sport 🙂
no i nie jem po 18tej wieczorem
zdrowia życzę
Doroto 🙂 no tak na etykietkach pisze wiele :))) wiem, dlatego ich nie czytam bo bym się przestraszyła i w ogóle przestanę jeść ;)))))
Ach, Viktorio–tak, jak pisze Ania–„wiedza jest rzeczą straszną” 🙂 Od czasów Adama i Ewy wiedza, czy też poznanie, było owocem zakazanym. Zyskanie poznania zburzyło błoga sielankę Edenu–bo od tego momentu już nic nie było takie samo. A swoją drogą, to wszystko przez tę Ewę. Jabłuszek jej się zachciało! No, jasne, tylko kobieta mogła wpaść na pomysł, ze owoce są ZDROWE. A może po prostu dała się omamić reklamie czyli wężowi, który kusił: spróbuj, to absolutna nowość, musisz to mieć, jesteś tego warta.
Etykietki czytam bez specjalnej obsesji. Jeśli zjadam trutki, lubię wiedzieć, co w nich się kryje. Kiedy kupuję mielonkę w puszce (mniam! uwielbiam, najlepiej wyjadać nożem z puszki, jak na biwaku), to sprawdzam, czy zawiera 80 czy 30 procent mięsa. Czytam, bo…no, bo lubię wiedzieć, co biorę do buzi 🙂 Dowiaduję się ciekawych rzeczy, jak na przykład tego, że słonina, wydawałoby się, nie poddająca się zabiegom ulepszania, w wydaniu Tesco nie jest taką sobie czystą słoniną–owszem, zawiera parę gówien na „E”, polepszacze smaku oraz koncentrat dymu wędzarniczego–polecam lekturę poematu ku czci pożytków płynących z jego stosowania http://www.technex.pl/supplier/Smoke/Dym.html. I już wiem, że jej nie kupię, że poszukam słoniny bez koncentratu. Co wcale nie jest takie łatwe, w związku z czym znalazłam osobistego dostawcę słoniny. Syn koleżanki mojej Teściowej wymyślił sobie, że nie da zaginąć rodzinnej tradycji. I kilka razy w roku sporządza absolutnie najlepsze słoniny i boczki. Najpierw leżą sobie takie połcie w grubej soli (na sucho) i czosnku i listku laurowym i zielu angielskim. Leżakują tak przez kilka tygodni, dwa razy dziennie są obracane z boku na bok, a potem długo i starannie wędzone na zimno. Można je przechowywać kilka miesięcy bez lodówki–no, ja akurat trzymam je w lodówce, bo nie mam strychu, gdzie mogłyby wisieć. To dopiero jest koncentrat wędzonki! Wystarczy cienki plasterek do smaku–i tak mojej wspaniałej słoniny używam–bardziej jako przyprawy. A na słoninę z Tesco prycham z pogardą!
Czytam te cholerne etykietki właśnie dlatego, że uwielbiam jeść 🙂 (o czym informuję, jakby tego ktoś do tej pory jeszcze nie zauważył:))
Odkryłam, że dziś jest Dzień Zdrowia 🙂 Dużo zdrowia nam wszystkim życzę 🙂
http://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%9Awiatowy_Dzie%C5%84_Zdrowia
Doroto 🙂 mam takie pytanie małe 🙂 masz swojego bloga ? :)))) Aniu 🙂 ależ u Ciebie się dzieje :)))))) Pozdrawiam w ten Słoneczny dzień :*
Viktorio–nie mam. Jestem blogopasożytem i żeruję na blogu Ani. Odgrażam się, że kiedyś uruchomię własny, może na wiosnę…:)
A u nas słonko za chmurami (ale wiem, że tam jest).