No i czego, ja się pytam z poziomu zen?
Dochodzą mnie jakieś subtelne pretensje i zgryźliwe żarty.
Wieść niesie, jakobym ocipiała, w związku z czym nie potrafię już wysłowić się na własnym blogu.
A dowodem tego jest moje uporczywe, trzydniowe milczenie.
Inni twierdzą, że porwano mnie dla okupu.
Prawda leży po środku, bo gdzie ma leżeć?
No, gdzie?
Owszem, ocipiałam wiosennie i oddaję się obserwacji ptaszków, kiedy mi się sprzykrzy obserwacja mrówek kuchennych.
Ale także pracuję ciężko nad przetłumaczeniem tekstu, który już raz został przetłumaczony, czyli – po prostu – redaguję.
Redagowanie cudzego tekstu przypomina picie wody, która już raz została wypita. Jako takie, wymaga ode mnie w trakcie pracy praktykowania filozofii zen.
Kroki zen, jak wiadomo, służą wyłącznie rozwinięciu świadomości tu i teraz. Na dodatek w taki sposób, żeby to, co jest tu i teraz było dokładnie tym, czego pragnę.
Nawet jeśli tego nie pragnę.
Nie pragnęłam.
Nie będę pragnęła.
Ani pragła.
Ma być tak, jak jest.
I już.
A tu i teraz jest tak:
Nie twierdzę, że mierzi mnie poprawianie cudzego tekstu i nadawanie mu formy czytalnej. Wręcz przeciwnie, zdecydowanie to lubię.
Problem z tu i teraz jest całkiem innej natury:
Otóż wolałabym, żeby mi płacono za to co sama napiszę.
A nie.
Za to.
Że uczynię czyjś tekst zdatnym do użytku.
Rzecz nie polega na tym, że nie mam nic do zaoferowania.
Ależ mam.
Kłopot w tym, że brak mi umiejętności wślizgiwania się w objęcia wydawnicze i pozostawania w nich dostatecznie długo, żeby mnie zauważono.
Kiedy wydawałam swoją pierwszą książkę w wydawnictwie Zwierciadło, kosztowało mnie to masę energii wyrzuconej w błoto. Książka sprzedała się natychmiast – jak się okazało – ale zanim została wydana musiałam wysłuchać całej litanii o tym, kim nie jestem.
Dowiedziałam się, że nie jestem Eichelbergerem.
Nie jestem Cohello.
Nie jestem Jandą.
Nie jestem Kopernikiem.
W ogóle nikim nie jestem i powinnam być wdzięczna, jeśli ktokolwiek raczy spojrzeć na moją książkę.
A nie.
Poganiać.
Marudzić.
I żądać zapłaty.
Którą zresztą po latach czterech otrzymałam.
Tu i teraz nadal nie jestem nikim z wyżej wymienionych, więc moja książka zalega w śmietniku zaprzyjaźnionego (ale nie ze mną) wydawnictwa. Ponieważ jest świetnie i dynamicznie napisana (opinia nadesłana z innego wydawnictwa) więc nie zostanie wydana, bo po co. Jest tyle gorzej napisanych książek, które ja mogę zredagować.
Alleluja, Ludzie.
Ja muszę z czegoś żyć ewentualnie.
Jeśli zdecyduję się żyć.
Z tego powodu nie mogę pisać tak często, jakbym chciała. A chciałabym cały czas, bo nic innego nie potrafię robić. Nawet jajek ugotować na miękko.
Fizycznie też nie będę już pracować, choć prostota zamiatania zawsze mnie pociągała. No ale ten słup z tymi…kręgami.
Nie teges.
Jak wiecie chwilowo mam zatkany pysk, jeśli chodzi o sprawę Nowakowska versus W. Ale jeśli znowu doznam bolesnego zawodu, to…
Nigdy więcej nie chcę o sobie myśleć w kategoriach naiwnej cipy, którą każdy może przelecieć i podać dalej. Moralnie. Intelektualnie. I na inne – ogólnie przyjęte – sposoby dymania naiwnych cip.
Dlatego moją umowę z Dyrektorem J.S. traktuję owszem, poważnie, ale się do niej nie przywiązuję emocjonalnie.
Bo może okazać się, że znowu pozwoliłam wmanipulować się w opowieść o sierotce Marysi, której krzywdę robi zła czarownica Nowakowska. A tą Marysią jest firma W. opisywana w kategoriach obozu pracy.
A ja pytam grzecznie, czy ja to wymyśliłam?
No, no, niechże mnie nie ponosi.
Spokój!
Peace.
Reasumując, ja piszę cały czas, choć nie zawsze to, co chciałbym pisać.
I z punktu widzenia filozofii zen, nie ma to żadnego znaczenia.
Ani dla mnie, ani dla moich hodowlanych mrówek.
No, chyba że nadam temu jakieś znaczenie, wtedy natychmiast poczuję się źle.
Post scriptum: Osobie, która nadesłała mi przepis na pozbycie się mrówek z kuchni odpowiadam, że nie mam takiego zamiaru. One mi tu w niczym nie przeszkadzają, są czyste a przede wszystkim ciche. Czego nie można powiedzieć o dzieciach sąsiadów.
Macie jakiś przepis?
Pozdrawiam Was Ludzie najserdeczniej, jak potrafię.
Ania
Hej Aniu:)))
Już się zaczynałem niepokoić.
Nie umiesz jajek na miękko? Ja umiem tylko to, no prawie tylko to, bo jeszcze kawę zrobić – sypaną. Więc uważaj: wodę – do garnuszka najlepiej. Wkładasz jajka i to wszystko stawiasz na kuchence gazowej. Włączasz gaz… a resztę przy okazji. Nie za dużo na raz, żeby zapamiętać:)))
Pozdrawiam:)
Anno dla mnie ma duże znaczenie, że piszesz :))) no cóż w życiu trzeba jeść, opłacać rachunki, a nago nam też nie wolno chodzić 🙂 i robimy czasami to co nam wcale nie pasuje :/
Życie 🙂 hm… trudne bywa, a jak by nie było trudne, zanudzilibyśmy się na śmierć 🙂
Pozdrawiam :))))
No masz..
A byłam pewna, że to swoista emfaza.. czy tam inny środek wyrazu artystycznego (albo jego początek? ) ;))
Ja umiem te jajka na miękko spreparować, tylko jeść ich nie umiem jakoś.. znaczy się, nie idzie mi na zasadach one-way ticket, mam zwroty ;D
Ukłony, Anula! 🙂
😀 hehehe :)) a tym razem to Pani pojechała proszę Pani 😉
Pewnie, że przymusu pisania nie ma. Ja sama sobie zrobiłam bunt przeciwko sobie ostatnimi dni i nawet podwójny, bo i nikogo nie czytałam 😉 czasem widocznie trzeba się ze sobą podroczyć. I ja w sumie też w kategoriach cip-owych rozmyślania miałam… 😉
Nikt nie lubi dawać się bez ograniczeń, zwykłych choćby etyki czy czegoś tam, w końcu o naszą doopę chodzi…
Życie czasem komplikuje proste scenariusze, takie przejrzyste, albo to może jednak my ludzie tacy wredni jesteśmy…?
Jedno jest pewne! Aniu! Ci co piszą, pisać będą! choćby pod wodą 😉 a i oni czasem mają potrzebę ukrycia się gdzieś na odludziu własnej osobowości… co nie zmienia postaci rzeczy, że w tym czasie ktoś tam o nas myśli, czeka i tęskni :))
uśmiechniętego popołudnia życzę Aniu
p.s. pomachaj ode mnie mrówom 😉
Ja tu przez Bawidełka, tylnym wejściem:)
i bardzo mi się podoba. Lubię taki rytm opowiadania i tętniące pod tekstem niezwykłe poczucie humoru.
Czuję się zobowiązana do kolejnych wizyt:)